lekcja polskiego

Mam (chyba po Mamucie) talent do absorbowania uwagi. Na lekcjach języka niemieckiego (siedem osób z siedmiu krajów) ja najczęściej jestem pytana o „jak to będzie po polsku?”. Wszystko zaczęło się od lekcji, na której opowiadaliśmy o urlopach i o tym, co robimy w czasie wolnym. No przecież nie mogłam nie powiedzieć, że jestem filmową świruską (Hitzkopf) i zawsze urlop spędzam na Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu. Takie małe miasteczko koło Szczebrzeszyna. Trochę ich wszystkich ogłuszyłam, bo doszli do wniosku, że polski jest fascynujący i bardzo trudny. Za to niemiecki jest łatwy (einfach):).

Myślę, że Melissa (nauczycielka) trochę mnie wykorzystuje, bo jak tylko zaczynamy piętrzyć trudności, to zadaje mi pytania:

  • a język polski ile ma przypadków w deklinacji?
  • a jak to będzie po polsku?

Postanowiłam broni mowy ojczystej:

Naprawdę wystarczy poprawnie wypowiadać samogłoski, żeby wyrazić naprawdę wiele:

O – wskazanie. Połączone z gestem znaczy „tu/tam jest wolne miejsce/toaleta/ szukana osoba itp”

Ooo! – podziw, zachwyt, aprobata, „Piękne!, Niezwykłe! Niesamowite!” Czasem „Jaka niespodzianka!”

Ooo? – „Doprawdy?” „Interesujące”

A – akceptacja. „Aha”, „Rozumiem”,

Aaaa – „Teraz dopiero rozumiem”

A? – „Powtórz, bo nie jestem pewna czy dobrze usłyszałam”

E! – Zwrócenie się do kogoś, zawołanie (niezbyt eleganckie)

Eee… – Standardowa odpowiedź na grzecznościowe „co słychać?”

I? – argument w dyskusji. Oznacza „To co mówisz, nie ma żadnego sensu i związku z sednem sprawy i nic z tego nie wynika”. Pytanie retoryczne.

Uuu – podziw, wyraz uznania, zwłaszcza jeśli dotyczy urody

Yyyy – dezaprobata, rezerwa, można tłumaczyć jako „Pieprzysz jak potłuczony, ale ci tego nie powiem, bo za mało się znamy”. Może być też traktowane jako niepochlebna recenzja kulinarna.

Jedna samogłoska a ile treści. Z dwuznakami to już w ogóle można obskoczyć rozmowy na większość tematów z filozofią włącznie: Pa, Ba!, Ał, Cii, No, Ta, As, Uf, Fu itd. Jak się do tego doda powszechne mniemanie, że im mniej ktoś gadatliwy tym mądrzejszy, to znając samogłoski i kilka sylab można uchodzić za erudytę.

Coś pominęłam?

my tu gadu-gadu

Mam komunikator gadu- gadu. Założyłyśmy sobie z koleżanką z pracy, żeby do siebie nie biegać z każdym drobiazgiem, bo siedzimy w dwóch pokojach. No i zaczęło się.

W profilu widać: Agnieszka , 49, Berlin. I zdjęcie. W ciemnych okularach:)

Zaskoczona byłam ilością zaczepek – od kilku do kilkunastu dziennie. Czas na mały bilans:

33% – to amerykańscy żołnierze na misji w Syrii, Iraku, Afganistanie, albo lekarze bez granic, architekci, inżynierowie również, tuż przed przejściem w stan spoczynku. Zwykle ojcowie samotnie wychowujący dzieci. Zakochują się od pierwszego wejrzenia i chcą natychmiast układać wspólne życie mimo bariery językowej i odległości. I chcą wysyłać miliony. Ale trzeba najpierw za przesyłkę zapłacić:). Proceder by nie kwitł, gdyby kobiety nie były spragnione słów: „kocham cię”, „jesteś piękna”.

33% – to młodzi ludzie szukający w necie mamy, sponsorki albo nauczycielki (nie nadaję się na żadną z nich). Przedział wiekowy od 18 do 30 lat. Zaczynają zwykle od „lubię starsze kobiety”. Spora grupa od razu zaczyna od wysłania zdjęcia penisa. Zaczęłam te zdjęcia zbierać. Może ktoś potrzebuje do badań, raportów, statystyk? Niektóre naprawdę lekarzowi raczej powinni wysłać.

Mnie naprawdę nie szokuje różnica wieku. To różnica kulturowa jest nie do przeskoczenia.

33% – to niestety … nie wiem jak nazwać, żeby nie było zbyt brutalnie. To mężczyźni, którzy nie czytają, nie myślą, nie mają pomysłu na zawiązanie znajomości, nie mają kompletnie nic do powiedzenia, niczym się nie interesują, nie dbają o siebie i na końcu się obrażają.

„Cześć, jak masz na imię?”, „skond klikasz?”, „ile masz latek?” – Latek! Serio. „Pogadamy? – O czym? – O wszystkim”. A ja zupełnie nie umiem rozmawiać „o wszystkim”. „Masz kogoś?”. „Masz więcej zdjęć?”. „Może się poznamy?”. Nieeeee…”Co porabiasz?”. Wrrr. Sadzę kurwa bratki!

Wszyscy pozostali, słowo daję, są zabawni, mili, inteligentni, interesujący, intrygujący. Mają ciekawą pracę, realizują swoje pasje, są otwarci na świat, elokwentni i czasem nawet nieżonaci. Mogliby przyprawić o zawrót głowy, gdybym sobie nie dopisała w opisie: „Feministka, ateistka i lewaczka”.

z czym do ludzi

Nowa ja. Właściwie stara ta sama ja, tylko wyraźniej. Wyszłam do ludzi i wracam do pisania.

Zaczęłam kurs języka niemieckiego. Taki zwyczajny, stacjonarny, dwa razy w tygodniu po dwie godziny. Grupa siedmioosobowa. Amerykanin Mark, informatyk, na oko 25 lat, w Berlinie od kilku miesięcy. Podróżuje po Europie. Bułgar przedstawiał się dwa razy ale trudne ma imię i nie zapamiętałam. Przyjechał z żoną i dziećmi, ma 40 lat, pracuje na budowie, jest osłuchany z językiem, ale boi się mówić. Leticia jest Węgierką, lat około 30, mieszka tu 8 lat (sic!) ale dopiero teraz zaczęła uczyć się niemieckiego. Pracuje w firmie angielskojęzycznej i jakoś nie miała presji. Jest jeszcze Julia – Włoszka, co zechciała Niemca. Julia jest w zaawansowanej ciąży i ciężko znosi upały. Jest też student reżyserii dźwięku, pochodzi ze Słowacji i jakaś młoda dziewczyna, która przeprowadziła się z Australii, ale nic więcej o niej nie wiem.

I ja. „Mam na imię Agnieszka, przyjechałam z Polski, mieszkam i pracuję w Berlinie od kilku miesięcy. Bardzo lubię to miasto, bo jest piękne i przyjazne. Mam córkę, ona jest już dorosła. Nie mam kota. Jeszcze”. Sabine – nasza nauczycielka, mówi piękną, wyraźną niemczyzną a niezrozumiałe słowa tłumaczy cała sobą. Musi być świetna w kalambury.

Czuję, że to dobry początek. Lubię początki.

Moja szkoła jest w dzielnicy, o której mówi się, że to galeria wywrócona na lewą stronę. Uwielbiam Friedrichshain.

Dzielnia kupiła mnie z marszu. Jest tu galeria, która na pierwszy rzut oka wygląda ja sklep mięsny z czasów zapadłego NRD. Przy bliższym poznaniu okazuje się, ze mięso i wędliny są pluszowe. Tu można galerię zwiedzić a nawet zrobić zakupy. Mój feministyczny tropiciel seksizmu wyłapał różną ofertę dla kobiet i mężczyzn i już nakładłam mentalny bagnet na broń, ale jednak nie będę się czepiać. W ofercie dla panów jest granat, dynamit i policyjna pałka. Oczywiście pluszowe.

https://aufschnitt.net

Nie mam do tego dobrej puenty.

reaktywacja

Be yourself; Everyone else is already taken.

— Oscar Wilde.

Przeniosłam się z zapiskami archiwalnymi, ale nadal uważam, że formułę należy zmienić, nadać jej jakiś kształt. Nie chcę grubej krechy, bo nie odcinam się od notatek wcześniejszych, ale nie chcę już prowadzić spontanicznego zapisu codzienności. Zostawię na pewno „rozmówki rodzinne”, bo lubię i wiele o mnie mówią. Alex jest dorosła. Wcale nie przestała być „moim malutkim kurczaczkiem” ale jest też mądrym, dobrym człowiekiem i partnerką do rozmowy.

Wprowadzę „achujprzygodo”, bo zaczynam podejrzewać, że kosmos chce mi coś udowodnić. Naprawdę próbuję być odpowiedzialna i walczę z „wpadaniem na ostatnią chwilę”. Niestety jestem jak ten Puchatek, który im bardziej zaglądał do chatki, tym bardziej Prosiaczka w niej nie było. ††††††††††

Im bardziej się staram, żeby wyjść wcześniej, tym więcej mam idiotycznych przygód po drodze. Sprawdza się stara zasada, że człowiek inteligentny wybrnie z każdej sytuacji, w która człowiek mądry nigdy by się nie wpakował.

Zostawię sobie też komentarz społeczno – polityczny „pstryk i światło”. Poprzednie „Notatki..” miały podtytuł „twierdzę, wątpię, pytam”. Z wiekiem się radykalizuję i coraz mniej we mnie szukania a coraz więcej utwierdzania w przekonaniu. Wiem kim jestem, wiem czego chcę. I nie zamierzam się krygować.

Na filmy mam oddzielny blog, na pracę branżową grupę wsparcia, tu będę układać swoje życie. Długo bez pisania nie wytrzymałam:). Witajcie na marginesie.

tanie linie lotnicze

Wiecie, za co lubię linie lotnicze EasyJet? Bo jak kupuję bilety, to pytają o wiek.

Do odhaczenia są trzy opcje:

16

17

powyżej 18

Uwielbiam.

Nie lubię się przyznawać do wieku, ale jeszcze tego nie przemyślałam i nie wiem dlaczego.

zanim zamkną ten kram…

…opowiem wam, co mi się przytrafiło.

W piątek byłam zaproszona na obiad, taki pół biznesowy przez szefa pewnej firmy, w której w grudniu byłam na rozmowie rekrutacyjnej. Właściwie w zamierzeniu to on był cały biznesowy, ale interesy załatwiliśmy szybko i zaczęliśmy rozmawiać prywatnie. Naprawdę świetnie nam się rozmawiało.Czy to teraz taki trend w drogich restauracjach, że dostaje się małą porcyjkę czegoś pysznego na wielkim, upierdolonym jakąś dekoracją talerzu?

Długo siedzieliśmy, więc poszłam skorzystać z toalety. Toaleta jak toaleta, duża przyzwoita, tylko lustra nad umywalką brakowało. Umyłam ręce i podeszłam, żeby sięgnąć po ręcznik a wtem widzę, że z rogu ktoś się na mnie rzuca. W toalecie! Tak się wystraszyłam, że wrzasnęłam. Szczęście, że byłam wysikana. Chwilę mi zajęło zauważenie, że ta postać też się przestraszyła i następną chwilę, żeby zrozumieć, że to ja. W lustrze. Wąskim, długim od podłogi do sufitu, kretyńsko zamontowanym obok pojemnika z ręcznikami.

Obsłudze ściągniętej krzykiem, zameldowałam z godnością

– Nic się nie stało, zobaczyłam się w lustrze.

 

W niedzielę w drodze na lotnisko jakoś tak wstąpiłam do księgarni. Przystanęłam przy stole przy stosie „Sztuki obsługi  penisa” i zaczęłam sobie kartkować od niechcenia. Podszedł  do mnie  młody mężczyzna:

– Czy mogę pani w czymś pomóc?

Zgłupiałam. Oczywiście nie pomyślałam, że to sprzedawca i taką tam maja procedurę kontaktu z klientem. Spojrzałam na okładkę, spojrzałam na pana i odpowiedziałam

– Nie, dziękuję.

I całą drogę żałowałam, że nie powiedziałam „tak” i nie zastygłam w wymownym oczekiwaniu:)

 

To tyle. A w Berlinie przywitał mnie śnieg.

koniec pewnego etapu

Dostałam informację od bloxa, że platforma blogowa zostanie zamknięta i znów kilka lat blogowania jak krew w piach. To jakieś podsumowania wymusza. 

Piszę od zawsze. Pisałam zanim nauczyłam się czytać. Jakoś nie wydawało mi się, że są to umiejętności sprzężone zwrotnie. Sądząc po wypowiedziach publicznych niektórych polityków – miałam rację. Jako kilkulatka „pisałam” kredką na papierze do rysowania lub patykiem na piasku i starszym dzieciakom kazałam czytać, co „napisałam”. Nie umiały, więc uważałam, że nie są zbyt rozgarnięte.

Jak już nauczyłam się literek i odkryłam książki, to przestałam pisać na kilka lat. Postanowiłam przeczytać wszystkie na świecie, żeby napisać taką, jakiej jeszcze nie ma. Miej więcej w trzeciej klasie podstawówki zrozumiałam, że na świecie jest więcej książek niż w dwóch małomiasteczkowych bibliotekach. Sokratejskie „wiem, że nic nie wiem” dało mi popalić zanim się dowiedziałam, kto to był Sokrates.

Chociaż możliwe, że już wtedy wiedziałam. Moja autoedukacja przebiegała bez ograniczeń mniej więcej do matury, bo Mamut zupełnie nie interesowała a w obu bibliotekach byłam pupilką i pieszczoszką, ze swobodnym dostępem do działu dla dorosłych. W podstawówce przeczytałam „Pamiętniki Fanny Hill” Clelanda i „Wstęp do psychoanalizy” Freuda. Pochłaniałam wszystko, więc nie wykluczam, że mógł mi w tamtym okresie też Platon wpaść w ręce i jego „Obrona Sokratesa”. Musiałam być okropnym dzieckiem.

Pamiętnik na papierze zaczęłam pisać w piątej albo szóstej klasie i przestałam w małżeństwie. W dość dramatycznych okolicznościach okazało się, że mąż czyta mój pamiętnik. Nie to było najgorsze, że przeczytał, ale to, że nielojalnie przekazał dalej. To była największa zdrada zaufania jakiej doświadczyłam w życiu. Zabolało mnie to tak strasznie, że wtedy zniszczyłam wszystkie moje pamiętniki. Nawet Mamut, która z upodobaniem inwigilowało moją korespondencję i grzebała mi w torebkach, nigdy nie czytała moich pamiętników. To był początek rozkładu naszego małżeństwa.

Blog zaczęłam pisać w 2001 roku właśnie na bloxie. Na początku czułam się całkowicie anonimowa i wolna. Pierwsze pół roku pisania to była autoterapia po nieudanym małżeństwie i dość trudnym powrocie do mojego małego miasteczka, do którego nigdy tak naprawdę nie pasowałam. Pisałam bez hamulców z głębi trzewi, bardzo intymnie i własna krwią. Moja przyjaciółka powiedziała kiedyś zupełnie nieświadomie:

– Powinnaś pisać blog

Przestraszyłam się, wróciłam do domu i skasowałam wszystko, co napisałam. Żałowałam już następnego dnia, dlatego krótko potem powstały nieco mniej swobodne „notatki na marginesie” i urodziłam się jako „odwodnik”. Pierwsze lata były jak łyk świeżego powietrza, jak okno na świat. Każda wolna chwila spędzana w internecie, każdy komentarz jak pięć złotych do emocjonalnej skarbonki. Jakaż ja byłam bogata! Z tamtego okresu mam najwięcej przyjaźni. Odkryłam, że świat jest duży i różnorodny i choćbym nie wiem co wymyśliła, to nie będę z tym sama. Kiedy blox zaczął się psuć przeniosłam się na blog.pl, potem miałam własną domenę na wordpressie i po kilku tatach tułaczki wróciłam na bloxa. Na urodziny kilka lat temu dostałam wydane drukiem w oszałamiającej ilości 6 egzemplarzy „Rozmówki rodzinne” czyli wybór z notatek o Mamucie i Lolce. Wzruszyłam się ale też pomyślałam wtedy poważnie o tym, że powinnam książkę o matce napisać.

Moim zdaniem formuła blogowania się wyczerpała. Najlepsi zaczęli zarabiać albo się zamykać i zniechęcać. Już coraz rzadziej latam po znajomych blogach i coraz mniej zaglądam na notatki. Pisać nie przestanę, bo to jedna z rzeczy, która jest istotą mojej tożsamości. Ja się często definiuję przez pisanie i w ten sposób układam sobie życie. Wszystko, co napisane, wygląda inaczej.

Skupię się na pisaniu książki, jeśli ją wydam, to przeczytajcie proszę.

Blogowanie kończę. Dziękuję za wspólne lata.



o kalendarzach i tęsknocie

Kalendarzy używam odkąd przeczytałam „Całe zdanie nieboszczyka” Chmielewskiej. Nie wiem czy pamiętacie ale to kalendarzyk i zawarte w nim dodatkowe informacje pozwoliły głównej bohaterce wyjść cało z opresji.

Pracować z kalendarzem nauczyła mnie Hana. Przyjaciółka, która przez prawie 8 lat była moja szefową. Zapisuję w nim nie tylko rzeczy do zrobienia, ale wszystko, co mi w duszy zagra i do głowy przyjdzie. I bardzo lubię na początku nowego roku przeglądać kalendarz z poprzedniego i przepisywać to co istotne na następny. To mi daje poczucie ciągłości i sensu.

 

Tęsknię za Haną. To jedyna osoba, której mi brakuje tak bardzo namacalnie. Nasza przyjaźń zaczęła się od obecności i na tym się oparła. Pracowałyśmy razem i mieszkałyśmy blisko siebie więc widziałyśmy się niemal codziennie. Bywało jednak, że nie rozmawiałyśmy wcale przez kilka dni, bo się „nie składało”. Każda była zajęta. Wiedziałam jednak, że wystarczy grymas, mina z mojej czy jej strony i znajdziemy dla siebie czas i miejsce. Inne przyjaciółki mam tak samo daleko jak miałam. Berlin czy Olsztyn nie robi im różnicy. Może nawet  teraz łatwiej im będzie wyskoczyć na weekend. Rozmawiamy jak zawsze.

Hana mi się oddala.

Ona ma taki charakter, że jak ma problem, to potrzebuje rozdzielić włos na czworo i przegadać, poczuć wsparcie, wymyślić PLAN a potem wywrócić go do góry nogami. Za daleko jestem, żeby w tym uczestniczyć. Ja, jak mam problem, to się chowam w mysiej dziurze, „w wysokiej wieży otoczonej fosą” Nie wiem jak ona mnie stamtąd wydłubywała ale nie dawała się zbyć. Teraz jest za daleko, żeby w ogóle zauważyć. 

Tęsknię za nią, bo nie miałyśmy zwyczaju gadania przez telefon i nam się przez telefon rozmowa nie klei. Hana nie istnieje wirtualnie i nie czyta mojego bloga. Boję się, że się zgubimy.



jak zepsułam Walentynki

W pracy okrzepłam i zapuszczam korzonki. Znaczy nawiązuję relacje. Poprzedni tydzień był intensywny, ten zaczął się nerwowo, więc postanowiłyśmy z Kate po pracy gdzieś pójść i pogadać. Kate jest ode mnie z dychę młodsza, mężatka, dwoje dzieci. W pracy – człowiek od zadań specjalnych. W życiu – Skorpion, numerologiczna dwójka. Cokolwiek to znaczy:).

– Tu w pobliżu jest włoska restauracja – powiedziała Kate – siostrzenica mi pokazała. Bardzo fajna, myślałam, żeby męża przyprowadzić w Walentynki.

– Włoska? – nieco zrzedła mi mina, bo ja za włoska kuchnią nie przepadam – a piwo tam dają?

Może sprawdzimy?

 

Kuchnia może bez szału, ale miejsce klimatyczne i obsługa znakomita. Dostałyśmy stolik i menu i asystę dwóch kelnerów. Jeden po prostu był w pracy, drugi się najwyraźniej zachwycił. Nienachalnie i nieprzesadnie. Dał nam pogadać ale czujnie wykorzystywał każdy pretekst, żeby podejść i zamienić kilka zdań. Kiedy Kate zdradziła po włosku, że jesteśmy Polkami, niemal oszalał z radości. Zwykle nie przepadam za nadmierną opieką przy jedzeniu, ale ta miała wyjątkowy urok. Dostałyśmy ekstra mus czekoladowy na deser i jakiś likier i sery i tuzin komplementów. Albo dwa tuziny. Flirt to moje drugie imię, więc nie byłam dłużna. Przed wyjściem umalowałam usta na czerwono, odcisnęłam na serwetce i włożyłam do saszetki z rachunkiem i pieniędzmi za rachunek.

– Ja cię wyciągnęłam, to ja płacę – powiedziała Kate

– Następnym razem – zaoponowałam – tym razem ja, bo to moje wpisowe. I bardzo się ciesze, że mnie wyciągnęłaś.

– Właściwie należy ci się ten rachunek za karę. Przecież ja już teraz męża nie przyprowadzę. Zepsułaś mi Walentynki!


Chciałam zapytać „Dlaczego??? Przecież nic nie zrobiłam”, ale nie zdążyłam, bo dogonił nas kelner cały w rumieńcach, zapraszający ponownie, dziękujący i kłaniający się. Wcisnął nam wizytówki restauracji. Na mojej był nabazgrany pośpiesznie numer telefonu.

– Ti amo – usłyszałam na pożegnanie.